Wstajemy rano i wychodząc na taras niemal krzyczymy z radości!
Po deszczu i chmurach nie zostało śladu – za to prosto w oczy bije oświetlony porannym słońcem, ośnieżony szczyt KAZBEK.
Jemy pyszne śniadanko złożone z jajecznicy i placków z serem wewnątrz, odpinamy kufry i po raz pierwszy ruszamy w góry by dojechać do świątyni SAMEBA położonej na wzgórzu, wysoko nad miastem KAZBEGI.
Droga jest rzeczywiście trudna. Od tygodnia padało, a dzisiejsze słońce jeszcze nie zdążyło do końca jej osuszyć. Początkowy odcinek wiedzie przez wioskę kamienną, drogą bardzo stromo pod górę – na prawdę nie mogę sobie wyobrazić jak można żyć na takim zboczu.
Opony continental TKC80 słyną z dobrej przyczepności i tu dają radę, pniemy się coraz wyżej.
Ponad wioską Piotr przejeżdża obok pasącego się konia, ten spłoszony odwraca sie tyłem … i strzela kopytami – na szczęście nie sięga. Można jechac dalej. Droga przechodzi w piaskowo kamienną serpentynę. Spotykamy po drodze ludzi – jest niedziela i młodzież wybrała sie na szkolne wycieczki.
Młodzi nas pozdrawiają, natomiast starsi ludzie tylko odprowadzaja wzrokiem bez żadnego wyrazu na twarzy. Gruzini, szczególnie ci żyjący w górach to twardy naród, który wiele przeżył i to czuć, że w pierwszej chwili zachowują dystans.
Wjeżdżamy do lasku. W cienu kryją się ogromne kałuże. Jacek wjeżdża w jedną z nich zbyt szybko, dodaje gazu, tylne koło mu ucieka… efekt jest taki że Suzuki kładzie się na boku w środku ogromnej i całkiem głębokiej kałuży a Jaco ląduje obok niej.
Po chwili motor odpala i jedziemy dalej. Jeszcze kilka podjazdów i naszym oczom ukazuje się widok zapierający dech w piersiach. SAMEBA to średniowieczna świątynia ślicznie położona na wzgórzu, otoczona przez ośnieżone pasma górskie.
Robimy foty i fundujemy sobie krótki odpoczynek opowiadając wrażenia z podjazdu. Widzimy jak samochody powoli próbują podjeżdżać przez siodło pomiedzy wzgórzami pod świątynię. Jeden z nich – bus z napędem 4×4 walczy z błotem pogrążając się coraz bardziej, w końcu utyka.
Biorąc z tego lekcję próbujemy ominąć błotnistą drogę łąką. To co z daleka wydawało się dobrym pomysłem z bliska okazało się rozsianymi trawiastymi górkami w których klinowały się koła motocykli, wieszały się na osłonach silnika. Przebrnęliśmy. Widoki wynagrodziły trudy.
Po powrocie do naszych gospodarzy zapinamy bagaże i podejmujemy decyzję, że jeszcze dziś atakujemy SHATILI. Plan wydaje sie ambitny ale do zrealizowania. Do przejechania mamy 100 km Gruzińską Drogą Wojenną, a potem 92 km górami do wioski SHATILI.
Jedziemy w dobrych humorach tankując po drodze na stacji której dystrybutor stoi praktycznie w drzwiach sklepiku spożywczego – obsluguje nas 5 mężczyzn którzy wcześniej siedzieli na ławeczkach.
Płacić można w każdej walucie 🙂
Droga, początkowo całkiem dobra, przechodzi w coś niewyobrażalnego – totalne bezdroże, z ogromnymi dziurami, resztkami asfaltu i kurzem unoszącym się za jadącymi pojazdami. Największe zdziwienie budzi widok jeżdżących tędy ogromnych ciężarówek, cystern i tirów.
Po drodze stajemy by nieco spuścić ciśnienie w oponach dla lepszej amortyzacji i oglądamy niezamowicie wyglądające nacieki (wapienne, żelaza?) spływające po zboczu.
Droga do SHATILI
100 km pustej drogi, początkowo z resztakami asfaltu z ogromnymi dziurami przechodzącej w ostatnim 30-40 km odcinku w górską, kamienną drogę polną przecinaną spływajacymi strumieniami.
3,5 godzinnej jazdy na stojąco, nierzadko balansując na skraju wysokiego urwiska – trudno opisać słowami. Zrobilismy zapis wideo – będzie co oglądać.
Docieramy na miejsce grubo po 19-tej. Zmęczeni i szczęśliwi że się udało. To, że w GSie Przemka urwał się chlapacz, że wielokrotnie dobijało zawieszenie u Jacka – jest nie ważne. Jesteśmy w SHATILI!
Wychodzi nam naprzeciw stary człowiek, stajemy, kilka słów i okazuje się że można u niego przenocować, jest chleb, kiełbasa, ciepła woda i czacza (wódka z winogron) też się znajdzie.
Jak się póżniej okazało jest to inżynier budownictwa z wykształcenia, były dowódca pobliskiego posterunku granicznego (2,5 km jest stąd do Czeczenii).
Dom zbudował sam – dlaczego na tym odludziu? Ano z dziada, pradziada odziedziczył tu ziemię i teraz czwórka jego dorosłych już dzieci spędza tu czas latem, on mieszka tu też tylko kilka miesięcy.
Dowiadujemy się, że droga którą przejechaliśmy coroku jest otwierana dopiero 15 maja i jeszcze jej nie ukończyli naprawiać po zimie. 7 miesięcy w roku Shatili jest odcięte od świata 4 metrowym sniegiem i kilkudziesięcioma kilometrami górskiej drogi dzielącymi ją od najbliżej wsi.
Żyje tu na stałe 5 rodzin – głównie starsi ludzie – młodzi wyjechali.
W lipcu i sierpniu jest wielu turystów – jak twierdzi nasz gospodarz – wszystkie miejsca ma zajęte.
Narzeka na prezydenta, twierdzi że niewiele robi i 60% ludzi w Gruzji głoduje.
Biesiadujemy do późnej nocy.