Tak jak Piotr napisał wcześniej, wstaliśmy bardzo wcześnie rano, zwinęliśmy sprzęt biwakowy, zjedliśmy skąpe śniadanie, w odróżnieniu od wcześniejszych, i pojechaliśmy dalej.
Aby nie było zbyt łatwo pojechaliśmy drogą szutrową, na której mieliśmy większą zabawę niż na niejednej asfaltowej drodze na Ukrainie. Po drodze mijaliśmy patrol tureckich pograniczników, uzbrojonych po zęby, nikt nie miał wystarczająco odwagi żeby stanąć i zrobić zdjęcie.
Wokół nas latają śmigłowce, nie możemy wytrzymać żeby nie zrobić zdjęcia. Władza wojska jest pokazywana na każdym kroku, tak na wszelki wypadek aby nie przyszło człowiekowi nic głupiego do głowy.
Jadąc w kierunku Araratu mijamy piękne miejsca, wulkaniczne skały, a także przepiękne pustynne krajobrazy.
W pewnym momencie naszym oczom ukazuje się góra. Pierwsza myśl to „ależ wielka góra ale to chyba nie Ararat”. Jechałem z tym przekonaniem przez przynajmniej godzinę, zanim grupa mnie uświadomiła. Takie są skutki nie posiadania mapy lub nawigacji.
Okrążamy górę i pozwalamy sobie na sesję zdjęciową z górą w tle, kilka fotek na facebook’a.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, mamy jeszcze trochę drogi do przejechania na ten dzień. Decydujemy się pojechać na pałac, z którego według przewodnika widać świętą górę. Książka się myli bo Araratu nie widać. Pałac robi duże wrażenie, jak na grupę samców przystało, kierujemy się jak najszybciej do haremu, niestety komnaty okazują się puste. Zwiedzamy zabytek, zdobienia są zachwycające, tak samo jak widok z tarasu widokowego.
Pod pałacem znajduje się jednostka wojskowa, czołgi budzą respekt. Zdjęcie może nie imponować bo było robione z ukrycia.
Po tym postoju ruszyliśmy w kierunku jeziora Van, którego zasolenie jest osiem razy większą niż w morzach. Trochę wiało i nikt nie miał odwagi sprawdzić tej teorii. Udało nam się wynegocjować niższą kwotę za miejsce namiotowe, jednak później słono przepłaciliśmy za kolację i śniadanie bo wszyscy zapomnieli zapytać z góry o cenę.