Mam chwilę, żeby opisać trasę do Loja w Ekwadorze.
Trasa do granicy wyszła nie 170 km, a ponad 250 km, nawigacja ciągle pokazywała dziwne skróty. Na granicę z Ekwadorem dotarliśmy elegancko około 15:00. Wyjazd z Peru (odprawa motków) – pikuś – 25 minut, ale zrobienie dokumentów wjazdowych do Ekwadoru to już 4 godziny. Fakt, przejście graniczne praktycznie nie uczęszczane, ale o to nam chodziło. Pieczątki w paszporcie wbili nam w 5 minut, ale utknęliśmy z dokumentami na wjazd motków.
Ale nie możemy narzekać, obsługa była bardzo miła. Przemek został zaproszony na mały mecz w siatkę z celnikami, który trawał 2 godziny. A ja w tym czasie obserwowałem jak toczy się życie mieszkańców wioski. Po meczu Przemek za ostatnie sole (waluta Peru) kupuje elegancką maczetę (jedyne 12zl), mocuje ją do mojego KTMa i możemy jechać.
O walutę ekwadorską nie musimy się martwić, oficjalnie jest nią dolar amerykański.
Jest już noc, kiedy opuszczamy granicę. Przelatujemy 30 km po górach, krętą drogą (brak asfaltu, droga szutrowa z błotem). Docieramy do jakiejś miejscowości, szybko hostel i lulu.
Rano ruszamy do klimatycznej miejscowości Loja. Jesteśmy na miejscu o 15:00, mała drzemka i idziemy na miacho. Powiem szczerze, że wygląda to lepiej niż w Santiago de Chile.
Miasto zadbane, kolorowe – jest naprawdę OK. Wpadamy na plac katedral, jest tu fajna knajpka Mexico, siadamy na balkonie, zamawiamy co nieco – jest miło. Z balkonu mamy fajny widok na plac, na którym odbywają się występy. O 23:00 powoli zbieramy się do hotelu.
Pozdrowienia z Loja.