Troszeczkę relacji z dalszej przygody.
W sobotę wyruszyliśmy z Acapulco. Leżenie na plaży i pływanie w oceanie – dwa dni to dość.
Samo Acapulco lata świetności ma już raczej za sobą. Większość turystów z USA czy Kanady wybrało Cancún i Karaiby. Tutaj nie widać nowych inwestycji.
Kierowaliśmy się w stronę miejscowości Puerto Vallarta, jednej z najbardzej znanych miejscowości na zachodnim wybrzeżu Meksyku. Trasa wybrzeżem z Acapulco wyszła nam ok. 1000 km. Trasa biegła wzdłuż oceanu spokojnego, raz w zasięgu wzroku, raz znikała za górami, wioskami. Ogólnie droga bardzo kręta, mnóstwo zakrętów. I tak samo z miejscowościami mijanymi po drodze, niektóre zadbane, ale w większości widać brak pomysłu na życie. Powtarzający się widok to chatki z byliczki, jakieś skromne sklepiki, w których możesz kupić wszystko. Stare samochody, częściowo porozbierane, służą jako magazyn części zapasowych. No i najważniejsze, wszędzie wiszą hamaki. Za autobusy krótkiego dystansu służą tu pickupy Toyota z obudowaną deskami paką (taka konstrukcja jak pod plandekę), a na skrzyni czasami są zamontowane ławeczki po bokach. Ludzie stoją jak śledzie w beczce, gdy jest mniej pasażerów to siedzą lub leżą. I to dotyczy dorosłych, ale
także małych (4-5-letnich) dzieci. Mają tysiące kilometrów pięknych plaż, lecz mało kogo na nich widać. Miejscem, gdzie spotkasz tysiące lub dziesiątki tysięcy turystów jest Puerto Vallarta. Pięknie położone, zadbane, z mnóstwem hoteli, spa, polami golfowymi itp. W samym centrum, a jest ono bardzo duże, jest bez liku restauracji i knajpek wypełnionych Amerykanami, którzy jedzą lub czekają na miejsce, żeby zjeść. Trochę jak Władysławowo w lipcu, tylko miasto ze sto razy większe.
Zaraz idę zrobić kilka fotek, prawdopodobnie zostaniemy tu do środy.
Zostało nam jeszcze 2000 km do San Diego.
Pozdrowienia dla wszystkich.