Budzą nas promienie słońca na twarzy i szum potoku. Jest niesamowicie. Śniadanko, pakowanie motocykli i powrót do „cywilizacji”.
Tym razem droga umyka szybciej pod kołami – trochę ja znamy, wiemy czego się spodziewać i jedziemy szybciej.
Kończy sie to przecieciem opony i dętki przez ostry kamień w KTMe Jasia. Naprawa jednak nie trwa długo, kleimy oponę i zakładamy nową dętkę – można jechać dalej.
Jedynie jadący pierwszy dobrze widzi drogę – wszyscy z tyłu muszą sobie radzić w tumanach piasku i kurzu podnoszonego kołami.
Piotr i Sławek decydują się zaatakować jednokilometrowy podjazd do przydrożnego zamku. Początkowo idzie dobrze. Kamienna droga wiedzie stromo pod górę. Jednak w obszarze lasu kamienie są mokre. Piotr staje i już nie może ruszyć – tylne koło się ślizga po mokrych głazach. Sławek rozpędem jedzie dalej.
Po krótkiej walce koło osusza kamienie i daje sznsę na start ze sprzęgła pod górę. Jadę! Za zakrętem przerażenie ściska mi gardło – widzę obok drogi przewrócony motocykl i Sławka leżącego pod nim.
Myślę „a jednak przesadziliśmy, stało się to czego chcielismy uniknąć!”. Staję i podbiegam.
Sławek leży w krzaczorach a dokładnie jeżynach i nie może się ruszyć bo motor przygniótł mu buta, więc nie może go podnieść, ale macha ręką i śmieje się że czeka na mnie z utęsknieniem.
Rzeczywiście – leży w krzakach obok drogi na zboczu kołami wyżej, paliwo wycieka – masakra. Z wielkim trudem udaje mi się podnieść motocykl i go uwolnić – razem stawiamy GSa do pionu. Spogladamy na siebie i na drogę, 2 sekudy zastanowienia – jedziemy dalej.
Za dwoma zakrętami ukazuje się prześliczne miejsce. Świątynia i ruiny zamku otoczone wysokim murem z trawiastym dziedzińcem.
Piękne, odosobnione i autentyczne miejsce na zadumę nad przemijającym czasem. Żadnych pamiątek, słodyczy czy strażników. Stoi samotnie bardzo dobrze zachowane z niemal nieistniejącą drogą dojazdową. Dziedziniec idealny na rozbicie namiotów ale nie mamy łączności z chłopakami, musimy zjeżdżać na dół.
Po kolejnej przełęczy naszym oczom ukazuj sie widok rodem z Toskanii. Zielona dolina z strzelistymi drzewami otoczona łagodnymi wzgórzami – zaczęła się KACHETIA.
Warunki są nie do opisania, toaleta w postaci krytego domku wraz z otworem po środku nie zachęca raczej do „dłuższych przemyśleń”.
Dziś zasiadamy do stołu z kierowcą ciągnika i robotnikiem pracującym w ogrodzie pobliskigo pałacu. Dom rzeczywiście robi przygnebiające wrażenie.
Widać że kiedyś był bogaty i zadbany lecz teraz grzyb na sufitach, odklejające się tapety i brak bieżącej wody oraz toalety udowadnia nam, że trafiliśmy do bardzo prawdziwej Gruzji.
Człowiek który nas tu przyprowadził – Van – przynosi domowe wino – jedna butelkę ale 6-litrową. Czas płynie, przynosi drugą. Idziemy spać po wypiciu 10 litrów wina, a Van siada za kierownicę i jedzie do swojego domu. Jak mu sugerujemy że może zamówimy taxi – odmawia, do domu ma blisko, bocznymi ulicami – nie udaje się go nam zatrzymać.