Niestety, mój koń czystej krwi arabskiej powiedział, że jest zmęczony i dalej nie jedzie. Musiałem zostawić go w przytulnym hostelu na czas odpoczynku. Sam kupiłem bilet na samolot i poleciałem do Punta Arena.
Kiedy dojechałem do firmy, z której miałem odebrać motocykl zapasowy, akurat mieli sjestę. Taksówkarz zaproponował mi, że zawiezie mnie do galerii handlowej, gdzie było dużo jadłodajni. Miałem 2 godziny. I tak, jedząc sobie tortillę, coś mnie tknęło – gdzie mam telefon? Niestety nie było go. Pierwsza myśl: został w taksówce. Oczywiście, przecież nie mogło być za łatwo. Dodatkowo był też taki problem, że uchwyt do nawigacji został przy moim Arabie (KTM 690 Enduro). Plan miałem taki, że nawigację będę miał z telefonu OSM+. Na szczęście mając iPada mogłem namierzyć swojego iPhone. Wziąłem inna taxi i jeździłem za tamtą taksówką, w której zostawiłem telefon. Pierwszy taksówkarz okazał się solidny, zostawił swoje namiary w firmie, do której mnie przywiózł z lotniska. Zamiast od razu przyjechać do tej firmy, jeździliśmy za nim drugą taksówką po całym Punta Arenas. Kiedy już mój iPad go namierzył, to taxi stała pod firmą, gdzie miałem odebrać moto. Zapłaciłem jednemu i drugiemu taksówkarzowi za pomoc i uczciwość.
Teraz mogłem odebrać moto zastępcze. Było to Suzuki DR 650 z 2017 roku. Właścicielem jest Australijczyk, ale tablice rejestracyjne są kanadyjskie. Trochę było zachodu, aby dalej podróżować. Kanadyjski dokument różni się od polskiego. Jest to kartka A4 z wpisami dotyczącymi pojazdu i jego właściciela. Wszystko ogarnąłem przy pomocy rodziny z Polski, można było wyruszać dalszą podróż. Kupiłem w porcie bilet na prom do Punta Arena i popłynąłem. Na miejscu byłem około 18:00, więc nie było sensu jechać dalej. Wziąłem nocleg w całkiem sympatycznym hoteliku, kupiłem małego Jacka i poszedłem lulu. Następnego dnia rano ruszyłem do rezerwatu pingwinów Patagońskich. Przejechałem ponad 100 kilometrów i moto zgasło, akurat na skrzyżowaniu drogi do rezerwatu. Wiało niemiłosiernie, jak to na Ziemi Ognistej. Walczyłem ponad dwie godziny, w końcu się udało – motocykl odpalił. Oczywiście w międzyczasie miałem chętnych do pomocy. Pojechałem i zobaczyłem tą bandę. Zrobiłem parę fotek i pojechałem dalej. Wiało niemiłosiernie. Dojechałem do granicy Argentyny (kierunek Ushuaia), po drodze wszystko było ok. Ale 6 km dalej mój nowy osiołek znowu stanął dęba, i to w szczerym polu. Od Atlantyku nadal niemiłosiernie wiał wiatr, po paru próbach odpalenia podjąłem szybką decyzję, że wracam na granicę, bo tam widziałem hotel. I tak pchając tego osiołka pod wiatr patagoński zastanawiałem się, co jeszcze mnie spotka. Kto był na Ziemi Ognistej, ten wie o czym piszę.
W końcu dotarłem na miejsce. Oczywiście w hoteliku brak miejsc. Zamawiam obiad z butelką czerwonego wina i dziabię, jak to mówił prezydent Komorowski. W środku jest ciepło, nie wieje, może nie wygonią mnie na chłód i wiatr.