Muszę troszeczkę nadrobić pisanie, powodem opóźnienia był problem z moim moto.
W piątek rano, o 9:30, z pełnym optymizmem wyruszyłem z miejscowości Pelluhue do Puerto Montt, jakieś 800 km na południe. Dlaczego tam? Powód był jeden – zdążyć na prom, który odpływał w sobotę o 7:00 rano.
Podróż tym promem poleciła mi dawna wspólniczka Sambora, Ola Trzaskowska. Ola prowadziła dwie grupy do Ushuaia, jedną z Włochami, drugą z Polakami. Włoch jadący dużym BMW GS niefortunnie przewrócił się na śliskim moście. Pech chciał, że poważnie odczuł upadek, na chwilę stracił przytomność. Nie wyglądało to groźnie, ale na wszelki wypadek pojechali do szpitala. Zbadano go i okazało się, że ma uszkodzoną śledzionę, dlatego musiał być operowany. Jego dwóch kompanów zostało z nim w szpitalu. Ola zadzwoniła do mnie i opowiedziała o całym zdarzeniu, zaproponowała dalszą wspólną jazdę. Bilet na prom był opłacony i miejsce w hotelu też. I tu przychodzi do głowy powiedzenie: „Nie buduj swojego szczęścia na czyimś nieszczęściu”. Odpowiedziałem jej, że spróbuję dojechać, ale nie będzie to łatwe. Pogoda dopisywała, piękna trasa, chciałoby się zatrzymać na dłuższą chwilę, ale czas gonił. Momentami robiłem skróty przez lasy pełne soczystej zieleni, chwilami wątpiłem, czy dobrze jadę. Dojechałem tak do końca drogi, dalej musiałem jechać autostradą. Sprawdziłem godzinę i trasę (ile km mi zostało), pomyślałem: „dam radę”. Była 21:00 z kawałkiem, niecałe 50 km do promu w Puerto Montt, kiedy mój przyjaciel KTM 690 Enduro zaczął wydawać dziwne dźwięki. Zwolniłem, żeby lepiej się przysłuchać, czy to przypadkiem nie w mojej głowie coś brzęczy. Tego dnia przejechałem prawie 800 km (ciężkim enduro na oponach typu kostka). Niestety słuch mnie nie mylił, coś złego działo się w silniku. Po chwili zapaliła się czerwona kontrolka oleju i zgasł silnik. Było już ciemno, gdy zatrzymałem się na autostradzie. Jeszcze jedna próba uruchomienia, niestety silnik odpalił, czerwona kontrolka nie gasła, wystarczyły 2 sekundy i zamilkł. Wtedy pomyślałem: dobrze nie jest – sam na końcu świata, w środku nocy. Myśl była jedna – trzeba jakoś wezwać pomoc drogową. Przypomniałem sobie, że Sindi (moja córka) ma znajomego Chilijczyka. Zadzwoniłem do niej, podałem współrzędne i czekałem na przyjazd holownika. Po godzinie czekania przyjechał, załadowaliśmy sprzęt i udaliśmy się do najbliższej miejscowości. Kierowca myślał, że zabrakło mi paliwa i podjechał pod stację benzynową. Mówię mu łamanym hiszpańskim, że to silnik padł i musi zawieźć mnie do jakiegoś serwisu. On na to, że jest noc i może zawieźć mnie do hotelu. Przez prawie godzinę szukaliśmy jakiegoś hotelu, ale jest środek lata i wszystko zajęte. W końcu trafiliśmy do sympatycznego gościa, który nie odmówił mi noclegu. Pozwolił mi zostać do następnego dnia, więc zrzuciłem moto z lawety, podziękowałem kierowcy za pomoc. Chciałem mu zapłacić, a on odmówił, powiedział, że pomoc w razie awarii na autostradzie jest darmowa. O 2:30 poszedłem spać.
W sobotę wstałem po 10:00 i rozebrałem osiołka, niestety uszkodzenie jest głęboko w silniku. Decyzja jest jedna – zostawiam mojego osiołka w hotelu. Wrócę po niego niebawem. Kupiłem bilet na samolot do Punta Arenas i lecę o 10:45. Będę na miejscu po 2 godzinach. Sobotę i niedzielę przeznaczam na relaks i przepakowanie się. Może w poniedziałek znów wsiądę na moto, czas pokaże.