Bogota, Kolumbia

Bogota, Kolumbia

Dobra, dotarliśmy do Bogoty, jest chwila i internet, więc nadrobię zaległości w pisaniu. Wcześniej planowaliśmy weekend w Puyo, ale pogoda nam nie dopisywała (deszcz i zimno), czego nie spodziewaliśmy się na równiku. Decyzja zapada szybko: jedziemy dalej ile się da. Ruszamy z miejscowości Loja, droga nr 45, dalej miejscowości Zamora, Macas, aż do Puyo. Droga fajna, tylko ten deszcz psuje uroki ekwadorskiej Amazonii. No cóż, co robić, taki klimat. Zapada decyzja, że jedziemy w stronę Quito, przebijamy się przez pasmo Andów i wpadamy na Panamericanę. Brrr, pełno autokarów, turystów, ciężarówek i miejscowości dla turystów, tylko naszych krasnali brak. Quito omijamy łukiem (miasto-moloch) i kierujemy się na północ. Deszcz przestaje padać, ale jest zimno (ciągle jesteśmy powyżej 3000 m n.p.m.). Nocleg robimy w El Angel, mała mieścina 100 km od granicy z Kolumbią. Rano bez śniadania ruszamy na granicę w Tulcan, a tam… tłumy ludzi – 3-4 godziny stania. W kolejce dowiadujemy się, że 85% to obywatele Wenezueli, którzy emigrują za pracą do Ekwadoru, Argentyny i Chile. Uwaga: inflacja roczna w Wenezueli w styczniu prawie 3000% i dalej rośnie. Po 2 godzinach pieczątki wyjazdowe są w paszporcie, ale po stronie Kolumbijskiej taki sam tłum. Mówię do Przema: idziemy „na głupa” (są dwie kolejki – jedna dla Kolumbijczyków, a druga dla reszty świata). W tej dla swojaków kilka osób, oczywiście idziemy do niej. Początkowo policjant nie chce nas wpuścić, ale po chwili ulega. Po godzinie możemy opuścić granicę. Kolumbia wita nas słoneczkiem, Przemkowi uśmiech wraca na twarz. Jedziemy jeszcze 200 kilometrów i stajemy w jakiejś wiosce na nocleg. Rano śniadanko: jajecznica, ryż, frytki – dziwne połączenie. Po śniadaniu wybieramy trasę do Bogoty, która nie jest Panamericaną i omija miasta-molochy. Wiem, ktoś powie: jak to, być w Kolumbii i nie przejechać przez Cali, czy Modelin, miasto Escobara? Tak, bo tam już byliśmy i przebijaliśmy się przez te molochy. Warszawka w godzinach szczytu to mały pikuś.
Ruszamy z naszej wioski i po przejechaniu około 100 km na zakręcie wpadam w dziurę i łapię kapcia z przodu. Ledwo nie zaliczam gleby. Zmieniam dętkę, ktoś się zatrzymuje, pyta czy pomóc, my ładnie dziękujemy. Po 40 minutach jedziemy dalej. 23 stycznia to dzień fajnej jazdy, mamy wszystko – drogi pełne zakrętów, szutry, rzeczki, zerwane mosty i oczywiście spragnione ciepełko.
Późnym południem docieramy do Bogoty, przebijanie się przez miasto to jazda bez trzymanki – mnie się podobało, Przemkowi już nie.
Zanim zapada zmrok docieramy do dealera KTM Powershop Bogota, umawiamy się na wymianę tylnej opony i oleju (przejechaliśmy prawie 7 tysięcy km). Przez Booking.com zarezerwowaliśmy
hotelik sto metrów od serwisu. W środę 24 stycznia o 9:00 oddajemy nasze motki do serwisu, odbiór o 13:00. Teraz musimy załatwić wszystkie formalności związane z transportem motocykli do Panamy. Wybieramy samolot – nie jest tanio, ale szybko. Kiedyś płynęliśmy promem z Panamy do Cartageny i było super – tanio i szybko – ale on już nie pływa.
Jest jeszcze opcja płynięcia katamaranem. Kapitan z Europy, na małą łódeczkę pakują pojedynczo motki i dopływają do katamarana. Ręcznie wciągają je na pokład, motocykl nie może ważyć więcej niż 250 kg. Płyniesz 4 dni po Karaibach – fajna opcja, lecz niepewna. Po doświadczeniach z 2014 roku z celnikami w Panamie, nie chcemy ryzykować.
Prawdopodobnie w piątek lub sobotę polecimy do Panamy.

I tyle na dziś. Pozdrowienia z Bogoty.